Rumunia mnie zaskoczyła. Pod wieloma względami. Faktem jest, że jak zwykle przed wyjazdem nie miałem czasu się przygotować i poczytać trochę o Rumunii. Nie mniej zaskoczyła. I to pozytywnie. Jeśli zastanawiasz się nad kierunkiem wyjazdu, to warto zwiedzić ten kraj.
Ten wpis jest kontynuacją: Wyprawa motocyklem Rumunia, Serbia, Bośnia 2010 – wstęp
Do Rumunii wjechaliśmy już pierwszego dnia podróży, ok. 20:00 powyżej Satu-Mare. Z Warszawy, skąd jechaliśmy, przez Rzeszów, jest 650km. Na szczęście całkiem sprawnie posuwaliśmy się do przodu. Jako, że jeszcze trochę czasu do spania nam zostało, to postanowiliśmy dojechać jeszcze do Zalau. Drogę urozmaicały stadka krów wracające z pastwisk do domu. Nie zauważyłem, żeby wszystkie miały swoich opiekunów. Czasem po prostu takie stadko szło sobie samo drogą. Ale prawidłowo – lewą stroną jezdni 😉
W Zalau znaleźliśmy motel ***. Niezbyt duży, standard nie za wysoki, ale za pokój z dwoma łóżkami i łazienką zapłaciliśmy 20EUR. Kolacja i śniadanie na dwie osoby kosztowało nas drugie 20EUR. Posiłki można było jeść na tarasie, z widokiem na główną ulicę. A główna ulica okazała się bardzo ciekawa. Życie na niej wyraźnie nabierało tempa.
Oglądałeś film Taxi i wyczyny skuterowych dostarczycieli pizzy? Tu zobaczyłem podobny obrazek. Najpierw skuter na tylnim kole przemknął w jedną i drugą stronę. Potem radiowóz próbował go cichaczem dogonić. Najpierw bez koguta, a jak trzeba się było przecisnąć między autami na światłach to już z kogutem. Nie widziałem co było dalej, ale biorąc pod uwagę, że za kilkanaście minut znów ten sam skuter przejechał na tylnim kole, to chyba go nie złapali. Potem jeszcze obejrzałem bączki bmw trójki cabrio. Również na środku głównej ulicy. Reszta aut grzecznie się zatrzymała i czekała.
No i nagle okazało się, że już jest 23:00. Zdziwiliśmy się bardzo, że przyjechaliśmy o 21:00, a tu 23-a się zrobiła. Wyjaśnienie zagadki okazało się bardzo proste a zagwozdka wynikła z naszego nieprzygotowania. W Rumunii jest inny czas! Godzina do przodu.
Rano pojechaliśmy w kierunku trasy Transfogarskiej. Od razu na początku przywitały nas po prostu fantastyczne serpentyny. Droga wiodła przez góry, po dwa pasy w każdym kierunku, świeży, równiutki asfalt, zakręty o 180 stopni poszerzane i prawie żadnych pojazdów. Po prostu marzenie każdego motocyklisty. Niestety tak piękna droga była tylko do Cluj-Napoca. Potem przerodziła się w typową krajówkę. Taką jak to są u nas, czyli po jednym pasie w każdym kierunku, bez poboczy, ciągłe pasy z zakazem wyprzedzania. Do tego przez góry. Jak się okazuje, Rumunia jest krajem w dużej części górzystym, przez co przy podobnej wielkości co Polska, ma o połowę mniej mieszkańców. No i dużo krajówek ciągnących się przez góry, gdzie TIR-y jadę po 30-40km/h i nie ma jak ich wyprzedzić.
Kiedy dojeżdżaliśmy do trasy Transforgarskiej, zerwał się bardzo silny wiatr zobaczyliśmy pędzące na nas bardzo ciemne chmury burzowe. Nie pozostało nic innego jak docisnąć gazu i próbować zdążyć przed burzą odbić w prawo o 90 stopni za nim dojdzie do nas burza. Udało się ledwo, ledwo. Zostawiliśmy ją za sobą i wjechaliśmy w góry.
To co zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Słowo serpentyna nabrało nowego znaczenia. Ceauşescu podobno zbudował ją dla czołgów. Teraz ma znaczenie tylko turystyczne. Prawie 150km i wznosi się aż na 2tyś metrów. Facet miał rozmach… Tu możesz więcej przeczytać. Z punktu widzenia podróżnika jest to niekończąca się ilość zakrętów. Myślę, że zmęczy nawet największego fana składania się 😉 Fantastyczne widoki, tunele, wodospady. A na końcu olbrzymi zalew i robiąca wrażenie zapora o wysokości 160m.
Ciekawostką jest, że w Rumunii można rozbijać namioty czy robić sobie pikniki w każdym, byle nie prywatnym miejscu. Nie wiem czy to dobrze. Pewnie zależy czy jest się piknikującym czy przejeżdżającym. 😉 Dla piknikującego jest to możliwość jedzenia w super miejscu. Ale dla przejeżdżającego widok co 100m. w lesie czy na łące rodzinek z żarciem nie jest super.
Na końcu trasy jest tzw. prawdziwy zamek Hrabiego Drakuli czyli zamek w Poienari. O ile można użyć słowa „prawdziwy” dla fikcyjnej postaci. Bram Stoker tworząc postać Drakuli prawdopodobnie wzorował się na prawdziwym władcy tych rejonów – Vladzie Tepesie. I właśnie zamek w Poienari został przez Vlada zbudowany. Jednak Bram Stoker akcję swojej powieści umieścił w zamku Bran i to Bran słynie jako zamek Drakuli mimo, że Bran miało niezbyt wiele wspólnego z Vladem.
Z zamku w Poienari pozostały niestety tylko riuny. Za to są położone w fantastycznie malowniczym miejscu. Wprawdzie, żeby dojść do zamku trzeba się kapkę zmęczyć i wejść po ponad 2000 stopni. Ale warto. No i na koniec jak już schodzisz, zbliżasz się do samego początku, to bezcennym jest zobaczyć zasapane twarze z niemym pytaniem malującym się na twarzy „Daleko jeszcze?”. 😉
Z Poienari pojechaliśmy do Curtea de Arges. To już blisko, a ponieważ zrobił się już wieczór, więc zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się to niebanalne, bo Curtea de Arges najwyraźniej jest u nich miejscem spędzania wakacji i wszystko było zajęte. Dopiero pod koniec miasteczka znaleźliśmy sympatyczny pensjonat a na przeciwko w restauracji hotelowej można było zjeść obiado-kolację. Nocleg znów nas kosztował 20EUR.
Trzeciego dnia pojechaliśmy do zamku w Bran. Tym razem przezornie wybraliśmy lokalną drogę przez góry. Okazała się bardzo przyjemna. Mały ruch, fajne serpentynki. Resztę drogi musieliśmy niestety pojechać krajówką. TIR-y przez góry… 🙁
Sam zamek w Bran… No cóż. Byłbym zawiedziony gdyby nie to, że dzięki temu, że do niego pojechaliśmy, to pojechaliśmy też do Brasov. Z daleka nawet ładnie wygląda, ale jak ktoś widział Polskie zamki takie jak Zamek Czocha czy Książ to musi być rozczarowany. Zamek jest po prostu mały. Kilkanaście komnat, 2 piętra okalające studnię na mini-dziedzińcu w środku… Mało. Gdzie ten wielki zamek z filmów o Drakuli…?
Za to miasteczko Brasov było przeurocze. Słusznie nazywane przez niektórych polskim Krakowem. Do najciekawszych rzeczy, które warto zobaczyć, to:
- Rynek, ładnie odnowiony. Można usiąść w jednym z ogródków cafe-barów, cieszyć oko widokiem słuchając szumu fontanny przy której co chwilę fotografują się młode pary. Tak, akurat byliśmy w sobotę 😉
- Czarna katedra gotycka. Uwielbiam ten gotycki rozmach. Ciągnące się w niebo wieżyce. Idealne miejsce horrorów. Czarna, ponieważ w dawnych czasach był pożar miasta i sadza osiadła na dachówkach.
- Pobliską górę z napisem BRASOV w stylu napisu HOLLYWOOD, na którą można wjechać kolejką linową i zobaczyć panoramę miasta. Widok niepowtarzalny.
Najwyraźniej władze tego miasta mają zmysł marketingowy, bo często można spotkać napis „Brasov. Probably the best city in the world.”
Po zwiedzeniu „prawdopodobnie najlepszego miasta na świecie” udaliśmy się w kierunku Bukaresztu. Niestety znów musieliśmy się pomęczyć krajówką i znów udało nam się uciec przed deszczem. Ostatnie 100km przejechaliśmy całkiem przyjemną dwupasmówką już po terenach nizinnych.
Bukareszt. Miasto kontrastów. Najwyraźniej po upadku Ceauşescu jeszcze Rumunia nie odbudowała się. Z jednej strony można zobaczyć typowe dla stolic europejskich nowoczesne hotele czy biurowce. Z drugiej strony wystarczy skręcić za róg takiego Hiltona czy Novotela, mijając rażące w oczy przepychem kasyna, żeby zobaczyć „niczyje” budynki zdewastowane, zrujnowane. Wystarczy oddalić się trochę od centrum, żeby wjechać w dzielnice slamsów. Miało to dla nas jedną zaletę. W samym centrum, ale „za rogiem” znaleźliśmy hotel * (jedna gwiazdka), ale o przyzwoitym standardzie. A w pobliżu przyjemną restaurację gdzie zjedliśmy dobrą kolację i popatrzyliśmy na życie nocne.
Rano zaczęliśmy od zwiedzenia słynnego budynku parlamentu, drugiego co do wielkości budynku świata. Powiem tak. Przy Ceauşescu megalomanię Lorda Farquaada ze Szreka można uznać za szczyt skromności. Nie dziwne, że po 20 latach w Rumunii ciągle jeszcze widać sporo biedy. Dyktator wyssał ze swoich poddanych wszystko co mógł. Rumunia w zasadzie dopiero zaczęła się rozwijać po jego upadku. Żeby wybudować ten budynek, wyburzył całe ówczesne centrum Bukaresztu. A budynek wraz z ogrodami zajmuję olbrzymi obszar. Objechaliśmy cały, żeby znaleźć wejście. Zajęło to nam kilkanaście minut.
Zwiedzać budynek można tylko w grupach z przewodnikiem. Musieliśmy z godzinę poczekać na swoją kolej, ale warto było. Przewodnik opowiedział też sporo ciekawostek.
Drugie tyle Bukaresztu wyburzył po to, żeby mieć ładny widok z głównego balkonu. Paradoksem jest, że sam pierwszy z niego nie skorzystał. Pierwszy był tam Michael Jackson i krzyknął do zgromadzonych fanów „I LOVE BUDAPEST!”. Ech, ale obciach…
Po zwiedzeniu parlamentu pojechaliśmy na zachód. W kierunku granicy Bułgarskiej, żeby po przejechaniu małego skrawka Bułgarii wjechać do Serbii. Tu był nawet kawałek autostrady. Potem wprawdzie krajówka, ale już sporo mniejszym ruchu. Może dlatego, że to była niedziela.
Ze smutkiem pożegnaliśmy Rumunię. Na koniec czekała na nas jeszcze miła niespodzianka. Okazało się, że przejście graniczne z Bułgarią jest na rzece Dunaj. Technicznie wygląda to tak, że najpierw Rumunii sprawdzają paszporty, potem się płynie promem, a na koniec dla odmiany Bułgarzy sprawdzają paszporty. Obie kontrole są czystą formalnością dla mieszkańców Unii Europejskiej. Przepłynięcie przez Dunaj trwało chyba ze 20min. W tym czasie mogliśmy podziwiać piękny zachód słońca.
Co ciekawe, to ogólnie w Rumunii nie czułem się gorzej na drodze niż w Polsce. Właściwie to nawet lepiej. Z jednej strony trafiają się szaleńcy co na zderzaku próbują Cię wyprzedzić. Ale czy częściej niż u nas? Chyba nie. Z drugiej strony mimo pewnej ułańskiej fantazji (nie są przesadnie przywiązani do znaków drogowych), jak pokażesz kierunkowskaz to wpuszczą Cię bez problemu.
Najwięcej osób mnie pyta o cyganów rumuńskich oraz czy nadal jest tak jak wspominają z wycieczek z czasów PRL, że jedli obiad w restauracji, a przy nich stadko wygłodniałych dzieci patrzyło im się w talerz. Mimo, że Rumunia w widoczny sposób jest biedniejsza niż Polska, to takich przypadków nie zauważyłem. W Rumunii są cyganie rumuńscy i są tacy ludzie jak my. Czy dużo jest cyganów? Ja nie zauważyłem, żeby było ich jakoś strasznie dużo. Może kwestia rejonów. Tam gdzie jeździliśmy, spotykaliśmy sympatycznych ludzi takich jak my.
Myślę, że Rumunia jest bardzo niedoceniana właśnie przez stereotypy powstałe w czasach komunizmu. Teraz z czystym sumieniem polecam ten kraj. Jeśli jeszcze tam nie byłeś (po upadku komunizmu), to namawiam. Samemu albo z rodziną.
Pozdrawiam. Tomek.